Jesteśmy tacy jak inni ludzie, ale językowo powinniśmy być lepsi – mawiał Bohdan Tomaszewski, nestor polskiego dziennikarstwa sportowego.
Bohdan Tomaszewski pracujący w Polskim Radiu i Telewizji Polskiej obsłużył 12 olimpiad: siedem letnich i pięć zimowych. Zaczął od Melbourne w 1956 roku, skończył w Moskwie w 1980 roku. W wolnej Polsce komentował swój ukochany tenis, dla widzów Polsatu.
Dla dziennikarzy sportowych był niekwestionowanym autorytetem. Kiedy był u kresu swojej drogi życiowej lubił wspominać.
O wagarach, podczas których spotkał w Alejach Ujazdowskich zamyślonego marszałka Józefa Piłsudskiego, do którego zawołał: „Cześć, panie marszałku!”, a ten dopiero po kilkunastu krokach mu zasalutował.
O legendarnym długodystansowcu Januszu Kusocińskim, który torturowany tygodniami przez gestapo nie wydał Tomaszewskiego ani żadnego z kolegów, którzy współpracowali z komórką Związku Walki Zbrojnej.
O tragicznym wyborze, którego musiał dokonać w 1944 roku: zostać z kolegami w gasnącym powstaniu warszawskim czy wraz z żoną Zofią będącą w zaawansowanej ciąży wydostać się z rejonu walk. Wybrał to drugie, ale i tak wpadł w ręce Niemców i stał w szeregu do rozstrzelania. Jednak młody niemiecki żołnierz zasłonił go i pozwolił mu wmieszać się w tłum kobiet i rannych.
O tym, że przed wojną był dobrze zapowiadającym się tenisistą Legii Warszawa (był mistrzem Polski zawodników do lat 16) i jako sprawozdawca radiowy zadebiutował na jej kortach w 1947 roku podczas meczu tenisowego o Puchar Davisa Polska – Wielka Brytania. Podkreśla, że szansę w radiu dał mu Aleksander Reksza, który w Polskim Radiu pracował już przed wojną.
Tomaszewski chętniej niż o sobie opowiadał o innych. Głównie o przedwojennych sportowcach, których umiejętności wynosił ponad sukcesy współczesnych zawodników. W jego ocenie największym talentem w polskim tenisie nie był Wojciech Fibak, lecz Władysław Skonecki, choć „rozrabiaka, karciarz i lubił wypić”. Od Agnieszki Radwańskiej bardziej cenił Jadwigę Jędrzejowską, finalistkę Wimbledonu z 1937 roku, z którą towarzysko grał na korcie warszawskiej Legii.
Bohdan Tomaszewski mieszkał na warszawskim Muranowie. W dwóch pokojach z trudem mieściły się książki i pamiątki z blisko stuletniego życia reportera sportowego. W jednej z szaf była czapka podarowana przez Jesse Owensa, czterokrotnego mistrza olimpijskiego z Berlina z 1936 roku. Tomaszewski z dumą nosił ją podczas transmisji przez wiele lat, aż spłowiała.
Na półce w pokoju gościnnym stała statuetka Diamentowego Mikrofonu (otrzymał ją w 1995 roku) i zdjęcie Wojciecha Trojanowskiego – sprawozdawcy radiowego, który był dla niego mistrzem. Słuchał go jeszcze przed wojną jako młody chłopak. Marzył, aby tak samo czarować głosem radiosłuchaczy.
Bohdan Tomaszewski wychował się w Warszawie, w inteligenckiej rodzinie (ojciec inżynier budował polskie umocnienia na granicy ze Związkiem Radzieckim), w kulcie marszałka Piłsudskiego. Nie chciał takiej Polski, jaka nadeszła po wojnie. Gdy pojawiły się plotki, że Szczecin może zostać wolnym miastem, przeniósł się tam. Wrócił do stolicy, kiedy również do Szczecina zawitała Polska Ludowa.
W latach 50. Tomaszewskim zainteresował się Urząd Bezpieczeństwa. Porwali go na przesłuchanie na Koszykową wprost z ulicy, zagrozili wyrokiem śmierci za szpiegostwo i zamordowaniem syna. „Wtrącili, że jest bardzo żywym chłopcem, często biega po pobliskich ulicach, i sugerowali, że tacy żywi chłopcy mogą być przejechani przez samochód” – opowiada Tomaszewski w opracowaniu Artura Cegiełki „Działania MSW wokół olimpijskich zmagań Moskwa ’80” (Instytut Nauk Historycznych UKSW). Kara śmierci miała mu grozić za kontakty z byłym pracownikiem ambasady brytyjskiej oskarżonym o szpiegostwo. Agenci UB ustalili, że spotkał się z nim w Szwecji podczas relacjonowania meczu tenisowego Pucharu Davisa. Zmuszony, podpisał zobowiązanie o współpracy; służby były zainteresowane tenisistą Władysławem Skoneckim, który po jednym z turniejów nie wrócił do kraju. Tomaszewski nie ukrywa, że musiał się spotykać ze służbami. Jednego razu padła propozycja wyjazdu na placówkę korespondenta zagranicznego. „Paryż czy Londyn?” – dostał do wyboru. Odrzucił ofertę, został w Warszawie. To zakończyło współpracę.
Podczas igrzysk w Rzymie w 1960 roku Tomaszewski w luźnej rozmowie z Trojanowskim rzucił, że może jednak powinien uciec z PRL. Po latach dowiedział się, dlaczego nie usłyszał zachęty. – Dyrektor Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa Jan Nowak-Jeziorański już po powrocie do kraju wyznał mi, że rozważali tę moją aluzję i powiedział: „Panie Bohdanie, uznałem, że pan robi sport tak jak trzeba, wychowując przez niego ludzi i dlatego powinien pan zostać w Polsce”. Bardzo sobie cenię tę opinię – opowiadał „Pressowi” Tomaszewski.
Bohdan Tomaszewski to był jeden z najbardziej rozpoznawalnych głosów w Polsce. Mirosław Żukowski, dziennikarz sportowy „Rzeczpospolitej”, który był sąsiadem Tomaszewskiego, opowiada: – Robiliśmy zakupy w tym samym sklepie. Gdy pytał o bułki, na ten jego głos wszyscy wokół się oglądali.
Tomaszewski swój styl komentarza radiowego opierał na metaforze, lubił uogólnienia. Jak nikt korzystał z pauzy, wykorzystując ją do budowania napięcia – złośliwi mówią, że w tym czasie zaciągał się papierosem. Był nałogowym palaczem.
– Był absolutnym zaprzeczeniem obecnego sposobu komentowania zawodów, spazmatyczno-patriotycznego, w którym trudno się zorientować, czy piłka jest już w bramce, czy nadal na środku boiska – mówi Stefan Szczepłek, dziennikarz sportowy „Rzeczpospolitej”.
Zdaniem językoznawcy prof. Jana Miodka Tomaszewski, relacjonując zawody, doskonale operował frazą. Przykład to bieg Jerzego Chromika na 3000 m z przeszkodami podczas mistrzostw Europy w Sztokholmie: „Chromik ucieka, Rzyszczyn go goni. Przewaga Chromika topnieje. Rzyszczyn coraz bliżej. Do mety jeszcze krok. Do zwycięstwa. Do »Mazurka«” – powtarzał sprawozdawca w rytmie biegu.
Tomaszewski korzystał z tego, że słuchacze w Polsce nie widzieli tego, o czym opowiadał. Oszczep wyrzucony przez zawodnika frunął, jego grot lśnił w słońcu, był niesiony jak na skrzydłach, choć wszyscy na stadionie widzieli, że już dawno wbił się w ziemię, a sędziowie kończyli mierzyć odległość rzutu.
– Sam tworzył obraz spektaklu. Czasami opowiadał, jak sobie wyobraża zmagania – wspomina Jerzy Iwaszkiewicz, wieloletni felietonista „Expressu Wieczornego” i „Sportowca”, który też pracował dla Polskiego Radia. – Pamiętam, jak robiłem transmisję meczu lekkoatletycznego Polska – USA i nieopatrznie oddałem mu mikrofon przy biegu na 800 metrów. Wiedziałem, że słuchacze zapamiętają tylko jego. Był w stanie wzbudzić emocje nawet z meczu, który odbywał się na pustym stadionie – opowiada Iwaszkiewicz.
Do swoich największych wpadek Tomaszewski zaliczał podanie złego czasu zwycięzcy biegu. – To było moje pierwsze radiowe sprawozdanie z zawodów lekkoatletycznych, 1955 rok, igrzyska młodzieży na otwarcie Stadionu Dziesięciolecia w Warszawie – opowiadał czytelnikom „Press”. – Po raz pierwszy relacjonowałem bieg na pięć kilometrów, w którym sława Węgier Sándor Iharos biegł z naszą sławą Jerzym Chromikiem. Obok mnie stał kierownik redakcji sportowej Konrad Gruda i mierzył czas na stoperze. Wygrał Chromik. Pan Konrad podaje mi czas ze stopera. Myli się o ponad 40 sekund. Nie miałem wyczucia do czasów takich biegów, podałem na antenie fałszywy wynik, co mnie kompromituje jako sprawozdawcę. To był potworny błąd – przeżywał Tomaszewski.
Czasem sprawozdawcy nie widzieli nawet, kto zwyciężył – jak podczas rozegranych we mgle zawodów w Londynie, gdzie nasz rekordzista świata Jerzy Chromik walczył z koalicją angielskich biegaczy. Tomaszewski widział tylko jedną prostą i to, że Polak jest bardziej zmęczony od rywali. Powiedział na antenie, że przypuszcza, iż Polak nie wygrał. Z niepokojem słuchał, kogo wymieni spiker zawodów jako zwycięzcę. Z ulgą usłyszał, że Chromik był czwarty. Za tę relację dostał burę. W prasie pisano, że Polskie Radio wydaje dewizy na spikera, który nie wie, co się dzieje na stadionie.
Tomaszewski bardzo przeżywał krytykę. Według wspomnień nieżyjącego już szefa redakcji sportowej TVP Ryszarda Dyi po krytyce wydawał się być tygodniami wytrącony z równowagi. Tak było też w 1968 roku, gdy Jerzy Putrament w „Trybunie Ludu” napisał, że stały felietonista tygodnika „Kultura” faworyzuje sportowców z Zachodu. W PRL to był wielki zarzut. Krytykę Putramenta podchwycili inni dziennikarze. Już po nazwisku atakowali Tomaszewskiego. – Niedźwiedzią przysługę zrobił mi wtedy Bernard Margueritte, korespondent „Le Monde”, bo napisał, że jestem jedynym obiektywnym sprawozdawcą sportowym w Polskim Radiu. To spowodowało, że kilka miesięcy było wtedy dla mnie bardzo trudnych, ale przetrwałem. Sport polski miał wtedy sukcesy. Byłem potrzebny, by o nich opowiadać, a starałem się być w tym dobry – opowiadał Tomaszewski.
Zdaniem Włodzimierza Szaranowicza, wieloletniego komentatora i dyrektora sportu TVP 2, Tomaszewski nadał zawodowi dziennikarza sportowego godność, stworzył pomost z Polską przedwojenną, mimo że nie była ona poważana w PRL, a ze sportowców uczynił herosów.
Tomaszewski zarzucał współczesnym dziennikarzom sportowym, że boją się na antenie przewidywać i, że przytłaczają słuchaczy statystykami, z których niewiele wynika. Miał zastrzeżenia do ich języka. – Moi młodsi koledzy wiedzą o sporcie więcej niż ja, ale kiedy zaczynają zdanie, to ja wiem, jakie będzie orzeczenie i jaki podmiot. Powtarzają nieustannie te same zwroty, bez zastanowienia. Na przykład Maradona oszukał przeciwnika, a przecież jeśli oszukał, to powinno się go zdyskwalifikować. Albo Deyna pomylił się, strzelając karnego. Pomylić to się można w obliczeniu długości drogi na Księżyc – wytykał błędy Tomaszewski. Raziło go, że media używają sformułowań typu „ministra wyrzucili”. – Wyrzucić można pijaka z knajpy. To jest sformułowanie pogardliwe. Zaczynamy mówić językiem ulicy, bo niby jesteśmy tacy jak zwykli ludzie. Owszem, jesteśmy tacy sami, ale językowo powinniśmy być lepsi, bo to my pracujemy w mediach i powinniśmy podnosić poziom języka ojczystego, a nie go obniżać – argumentował Tomaszewski.
Bohdan Tomaszewski różnił się od innych dziennikarzy stylem bycia. „Abym choć raz w życiu miał tak dopasowaną marynarkę jak on” – pomyślał Jerzy Iwaszkiewicz, gdy zobaczył Tomaszewskiego w komisji Polskiego Radia przesłuchującej kandydatów na sprawozdawców sportowych.
Tomaszewski opowiadał, że swój elegancki styl wyniósł z przedwojennych kortów Legii. To wpływ jego nauczyciela tenisa hrabiego Adama Baworowskiego, który przyjechał do Warszawy z Wiednia. Imponował młodemu Tomaszewskiemu nie tylko techniką gry, ale też tym, jak się ubierał.
W siermiężnych czasach PRL Bohdan Tomaszewski w swoich tweedowych oliwkowych marynarkach, sztruksowych spodniach i zamszowych butach wyglądał jak z innego świata. W latach 60. jako jeden z pierwszych w Polsce miał samochód marki Toyota. – Był zaprzeczeniem wizerunku dziennikarza sportowego, który chodzi w pogniecionym płaszczu i podczas zawodów śpi w nogach sportowca w jego hotelowym pokoju, by zaoszczędzić na dewizach – opowiada Stefan Szczepłek. Gdy inni liczyli każdego dolara z lichej diety (niekiedy kilkanaście dolarów na trzy dni), Długi Tom (tak go przezywano) po przyjeździe do hotelu schodził do restauracji i zamawiał kawę. Nigdy nie ośmielił się przemycić nawet pięciu dolarów w skarpetce.
Swoim rozmówcom patrzył prosto w oczy. Potrafił powiedzieć do młodego dziennikarza „kawalerze”, a kobietę przeprosić za wypowiedź innego mężczyzny będącego w jego towarzystwie. – Gdy zakląłem w samochodzie, bo wjechaliśmy w dziurę, Tomaszewski przeprosił za moje słowa jadącą z nami dziennikarkę. Poczuła się jak dama – opowiada Jerzy Iwaszkiewicz.
Po wybuchu stanu wojennego władze PRL chciały, żeby telewizja udawała, iż w kraju wszystko toczy się normalnie. Tomaszewski miał robić relacje z ważnych zawodów i sukcesów Polaków. Na początek miał komentować mistrzostwa świata w narciarstwie w Holmenkollen. Odmówił. Przeszedł na wcześniejszą emeryturę.
Relacjonowanie olimpiad skończył na Moskwie w 1980 roku. Jedną z jego ostatnich relacji radiowych na żywo był bieg Bronisława Malinowskiego na 3000 m z przeszkodami. – To między innymi za sprawą opisu pogoni Bronka Malinowskiego za Tanzańczykiem Filibertem Bayi, ja, inżynier samochodowy, zdecydowałem się zostać radiowym sprawozdawcą sportowym – mówi Cezary Gurjew z redakcji sportowej Polskiego Radia.
„Na każdym okrążeniu trzeba pokonać cztery przeszkody o wysokości 91,4 cm oraz rów z wodą szerokości 3,66 m, przed którym stoi bariera. Łącznie na dystansie 3 km – 35 przeszkód do pokonania…” – mówił Tomaszewski do mikrofonu, gdy zawodnicy stali na starcie.
Później napięcie już tylko rosło.
Grzegorz Kopacz
(fragmenty tekstu publikowanego w „Press” 02/2013)